Wtorek 28 Kwi 2009, 4:17
Po całej nocy opłakiwania Aarona, wstałam z myślą, że w ostatni dzień albo osiągnę stan najwyższego asymetrycznego zniszczenia, albo umrę próbując.
Tides from Nebula. Jest nadzieja na polski post-rock! Fajnie chłopaki grają, mają bardzo przyjemne, ciepłe brzmienie i dobrze podkreśloną linię basu. Eksperymentują, dbają o różnorodność, delikatne gitarowe tremola i pasaże są przeplatane ostrym i ciężkim doładowaniem /whoah, raz poszły takie niskie tony, że czułam, jak mi wątroba wpada w rezonans/, do tego na scenie są pełni werwy i energii - wspaniale się tego słucha i ogląda. Jak tylko skończyli pobiegłam po płytkę. Za parę lat, jak chłopaki obrosną w popularność, mam nadzieję, będzie to perełka.
Po tym smacznym aperitifie przyszedł czas na destruktorów z Teksasu. Wiedziałam, że źle nie będzie, nauczona doświadczeniem z zeszłorocznej Pragi. Setlista całkiem podobna, tyle że lepsza ;), bo z Quiet. Zrobiło się ciepło i przytulnie, ale nie wiało nudą. Nie wiem, jak można narzekać, że "This Will Destroy You jest za spokojne jak na live", mnie raczej nic nie usypiało, za to kołysało i nakazywało tupać nogą i machać głową. Bardzo liczyłam na powtórkę z praskiego finału, którym był /chyba mój ulubiony/ Burial on the Presidio Banks - nie zawiodłam się. Ten rewelacyjny shoegaze na koniec oderwał mnie od ziemi i zupełnie zniszczył /zgodnie z obietnicą zawartą w nazwie/. A potem jeszcze dokładka w postaci There Are Some Remedies.. z jednym z najlepszych kreszendów w dorobku chłopaków - nie mam nic do dodania, to była setlista marzeń jeśli chodzi o tę formację.
Blindead, ach ten Blindead. No dobra, jak na polskie realia nie jest to złe granie. Jak na polskie realia jest to granie całkiem dobre, tyle że ja już ich nie mogę, są wyhajpowani, przereklamowani i wyeksploatowani bardziej, niż największa w Polsce odkrywkowa kopalnia węgla brunatnego z miasta, z którego pochodzę. Dlatego pogardziłam ich występem /widziałam, i pewnie jeszcze nie raz będę widzieć/ i udałam się na kulturalne piwo ze znajomymi, by sobie w elitarnym gronie porozmawiać o Muzyce - dlaczego Polacy skończyli się na Kobong, czy nowa Antigama jest zła czy niezła, czy Dead Can Dance jest nadęte oraz kiedy się doczekamy w naszym pięknym kraju funeral doom festiwalu /chociaż wiadomo, że raczej nigdy/. Trve shatan pociskanie w wykonaniu panów z Blindead obserwowałam na ekranie, bo było nie było, lubię patrzeć na Nicka który jest strasznie srogi! Powaga. Trochę obśmiewaliśmy pana z laptopem, że niby on tam sobie filmiki na youtube ogląda /bo nie wyglądał na zaangażowanego w działalność sceniczną/ i miny muzykantów, kiedy patrzyli na swoje wizualizacje /jakby je pierwszy raz w życiu widzieli/. Bardzo się ucieszyłam już przy pierwszych dźwiękach słynnego riffu, choć trzeba mieć tupet, by na Asymmetry Festival grać utwór o… symetrii. No i oczywiście - Mroczni Ludzie Prosto z Lasu, czyli tak zwani Szataniści! Było jakieś srogie pogo i stage diving!!!!11!oneone. Żywię głęboką nadzieję, że jak ten jeden true fan zleciał z barierki na te odsłuchy, to trochę oprzytomniał, a może nawet zmądrzał przez siłę impaktu. Dobrze że mnie na sali nie było, bo bym toczyła pianę z pyska, a tak to przynajmniej było dużo śmiechu i nieźle się ubawiłam.
Blindead skończył, szataniści poszli do domu, trzeba było iść na salę zająć sobie dogodne miejsce na występ headlinera festu /przynajmniej jak dla mnie/.
MINSK. Mijając tychże zacnych panów na korytarzach Fi, byłam raczej zestresowana i wylękniona - wieje od nich pierwotną siłą i rytuałem. Uuu. Poważnie, takiego natężenia srogości to ja jeszcze nie widziałam. Chociaż nie taki wilk straszny, jak się okazało - panowie są bardzo sympatyczni, cały koncert trzymali dobry kontakt z publiką i w ogóle wyglądali na szczęśliwych, że ktokolwiek na ten koncert przyszedł /bo wiadomo, że gwiazdą wieczoru zasadniczo miał być Blindead :P/.
Zaczęło się potężnie i ceremonialnie. I to był właśnie ten moment, kiedy poczułam, że zbliża się ognista fala skondensowanej energii i ukrytego sensu tego festiwalu ^^ Zamknęłam oczy i swobodnie dryfowałam sobie w może nie tyle rytualnych, co mantrycznych dźwiękach. Z miejsca, gdzie stałam, narzekać mogłam jedynie na wcale-nie-tak-dobrze słyszalną sekcję rytmiczną, za to saksofon słyszałam bezbłędnie, co jednak wcale nie jest taką wybitną zaletą, bo pan Lamont, mimo że zacny, miejscami się zbijał z pantałyku. White Wings! Ależ to było mocarne. Kaloryczne wręcz. Poza tym nowe kompozycje rokują duże szanse powodzenia nowej płyty. Ciekawam jej bardzo.
A na sam koniec zawiodła mnie publika. Ja rozumiem, że było już późnawo, że niedziela i wypadałoby się wyspać, ale spodziewałam się, że jak się trochę postaramy, to dostaniemy jeszcze to Embers /i wtedy umrę ze szczęścia/. Tymczasem panowie podziękowali, a publika klasku klasku i sru do domu. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się otrząsnąć ze zdziwienia. Trochę żenua.
Występ nie wyrwał mnie na orbitę, ale uniósł. W ogóle trudno mi porównać te przeżycia do czegokolwiek innego, czego dane mi było doświadczyć wcześniej /a trochę już tego doświadczyłam/ - solidny gig potężnej kapeli, taki trochę monumentalny, obrzędowy, szlachetny i masywny. Zresztą, słowami klimatu i tak się nie odda. Piękne zwieńczenie dnia, piękne zwieńczenie całości festiwalu.
Podsumowując całe dwa weekendy. Początkowo łkałam nieco, że został niedosyt, ale po dwóch dniach i ochłonięciu dochodzę do wniosku, że nie można się przyczepić - było naprawdę dobrze, tym bardziej, że to akcja dziewicza. Nie żałuję wydanej fortuny /;)/ i zaczynam odkładać na kolejną edycję festu, mając nadzieję, że do takiej dojdzie i że będzie jeszcze lepiej /i z większą frekwencją/.
Organizatorom i wszystkim obecnym jeszcze raz dziękówa za cały ten event. Pokazaliśmy, że Polska też ma jaja, i to jaja samego szatana.