Odtwarzanie przez Spotify Odtwarzanie przez YouTube
Przejdź do wideo YouTube

Ładowanie odtwarzacza...

Scrobblujesz ze Spotify?

Powiąż swoje konto Spotify ze swoim kontem Last.fm i scrobbluj wszystko czego słuchasz z aplikacji Spotify na każdym urządzeniu lub platformie.

Powiąż ze Spotify

Usuń

Nie chcesz oglądać reklam? Ulepsz teraz

Judas Priest, 14 kwietnia 2012, Spodek, Katowice

Zespół Judas Priest był tak zachwycony rewelacyjnym przyjęciem na Metal Hammer Festival, że po ledwie nieco ponad ośmiu miesiącach wrócił by zagrać w Polsce. Do tego w tym samym miejscu, czyli w katowickim Spodku. Wydawać by się mogło, że będzie już przesyt, jednak hala ta znów zapełniła się w pełni. Właśnie w Katowicach rozpoczęła się europejska część tegorocznej kontynuacji Epitaph Tour. O całej tej telenoweli związanej z tą trasą i odejściem gitarzysty K.K. Downinga już pisałem przy okazji relacji z Metal Hammer Festival. Wracając do publiczności, to fascynacja zespołu polskimi fanami jest ewidentnie jak najbardziej szczera, to po prostu widać. Głód na Judasów z Halfordem w składzie był w nadwiślańskim kraju ogromny i już raczej nigdzie indziej w Europie nie zaznają aż tak królewskiej gościny. Jednak po kolei. Supportem gwiazdy był warszawski stonermetalowy zespół Leash Eye. Zaprezentowali kawał zawodowego rasowego amerykańskiego grania. Na ponad pół godziny przenieśli publikę na pustynne drogi południowych stanów JuEsEj. Wątpię by grali kiedyś przy tak licznej widowni (przynajmniej w hali, bo w jeśli chodzi o plener to grali przecież na Wacken), jednak wokalista Sebb złapał świetny kontakt z widownią. Energiczne kompozycje ozdobione są dodatkowo fajnymi partiami klawiszy i słychać wpływy hard i heavy. Główną postacią zespołu jest jednak chyba znany z Corruption gitarzysta Opath. W każdym razie na pewno są lepsi od J.D. Overdrive, którzy to mają trochę problemów z oryginalnością, czy raczej z jej brakiem. Leash Eye dobrze rozgrzało widownię przed występem Metalowych Bogów.
Od razu teraz na początku wyleję łyżkę dziegdziu, żeby już potem do tego nie wracać. O złodziejskich praktykach koncertowych Metal Mindu wie prawie każdy. Cena biletu taka sama jak za cały Metal Hammer Festival, mimo że tam grało osiem zespołów, a tu tylko dwa. Znowu poskąpiono telebimu, co pokazywałby to co się dzieje na scenie, a nie tylko wizualizacje. Mnie to niby nie obchodzi, bo byłem na płycie zarówno wtedy jak i teraz, ale co ci ludzie z górnych sektorów mogą widzieć ? Druga kwestia to działania samego zespołu. Niby było wiadomo, że zagrają to samo, jednak w dużej mierze była to kalka koncertu sierpniowego. Te same utwory, te same wyreżyserowane zachowania, te same pogadanki. Prawdopodobnie też te same efekty specjalne i wizualizacje. Chociaż tym razem nie zwracałem aż takiej uwagi na aspekty scenograficzno-choreograficzne, bo aktywnie udzielałem się w kotle pod sceną. No i właśnie za takie wyrachowanie trzeba mimo wszystko dać minusik. Nie przepadam za Metalliką, ale oni są wzorem w tej kwestii. Na wszystkich koncertach w 2010 roku zagrali sześćdziesiąt różnych utworów, choć dorobek mają skromniejszy. Czyli jednak da się, tylko trzeba trochę posiedzieć w sali prób. Widocznie Judasi się trochę rozleniwili. Ktoś z zespołu powiedział kiedyś, że zmiana choćby jednego kawałka w setliście oznacza dodatkową pracę dla mnóstwa osób. W domyśle pewnie chodzi o te sceniczne bajery, jednak przecież one nie są niezbędne. Dobra muzyka zawsze się obroni sama. Zresztą o czym ja pisze, skoro nawet utwory puszczane z taśmy przed i po koncercie były takie same jak w sierpniu (AC/DC, Black Sabbath, Queen). Do tego też potrzeba dodatkowej pracy ? A sami Judasi to choćby z jakieś pięć innych kawałków to mogliby przećwiczyć.
Już wystarczy jednak tego dziegdziu, pora na cysternę miodu. To wszystko co napisałem powyżej nie zmienia faktu, iż był to rewelacyjny koncert mojego ukochanego zespołu. Najpierw z taśmy tradycyjnie sabbathowy „War Pigs” i „Battle Hymn”. Potem już kurtyna w dół i jak najbardziej na żywo napierdalają z „Rapid Fire”. Pod sceną apokalipsa, która wyszła mi na dobre. Na Leash Eye’ach byłem po lewej stronie niedaleko kolumn, a na „Rapid Fire” zamieszanie przeniosło mnie na samiutki środek wprost sceny. Tam też zostałem do końca podstawowego setu, by na bisy wycofać się na tył płyty. Szaleństwo nie ustawało na „Metal Gods”, „Heading Out To The Highway”, „Judas Rising” i „Starbreaker”. Rob Halford w świetnej formie. Słychać było na jego wokalu różne nakładki i efekty, co nie zmienia postaci rzeczy, że śpiewał genialnie. Wysokie rejestry kłuły w uszy jak trzeba. Szczególnie w jednym z moich ulubionych judasowych utworów, czyli „Victim Of Changes”. Bardzo dobrze w gitarowy klimat wczuł się Richie Faulkner, który już chyba okrzepł w zespole. W sumie jeśli K.K. miałby grać na siłę i strzelać jakieś fochy, to może i lepiej, że jest zamiast niego ktoś kogo to wszystko autentycznie cieszy.
Później zagrali odpowiednio unowocześniony „Never Satisfied” oraz „Diamonds & Rust”. Jak zwykle Glenn Tipton wyczyniał gitarowe cuda. Ian Hill basował sobie jak zwykle w cieniu, ale oczywiście nie zostawał w tyle. Zresztą w ogóle na koncercie było bardzo dobre brzmienie. Tylko na początku dźwiękowcy nie za bardzo mogli znaleźć głos Roba, jednak później już było git. Tak samo jak git jest kostium, który Halford wkłada na „Prophecy” poprzedzone intrem „Dawn Of Creation” z taśmy. Następnie wykonali dwa energetyczne numery „Night Crawler” i „Turbo Lover”. Później usłyszeliśmy „Beyond The Realms Of Death” i przebojowo-metalowy „The Sentinel”. Co było dalej ? Wszyscy wiemy. Powtórka z wakacyjnej rozrywki: „Blood Red Skies”, „The Green Manalishi (With The Two Pronged Crown)”, zaśpiewany w całości przez publiczność superhit „Breaking The Law”, i nad koniec podstawowego setu „Painkiller” poprzedzony solem perkusyjnym Scotta Travisa.
Judas Priest to chyba jedyny zespół, który może sobie tak lecieć w kulki, a i tak być ubóstwianym. Zresztą sam przecież ich kocham. W końcu pewnie nie bez powodu mówi się, że człowiek najlepiej bawi się przy tym, co dobrze już zna. A że taśmowy wstęp „The Hellion” kojarzył każdy w hali, to było wiadomo, że czeka nas „Electric Eye”. Potem kult nad kulty, czyli Halford wjeżdżający na motorze i śpiewający „Hell Bent For Leather”. Chyba największy przebój grupy jeśli chodzi o lata 70. Kto wie czy większym kultem nie są jednak zabawy Roba z publicznością z tym „ye ye ye yeee” przed „You’ve Got Another Thing Comin’”. Fajna i sympatyczna tradycja. No i szacunek dla wokalisty za wyciągnięcie tego takiego długiego „yeee-eee-eee”. Tak zakończył się bis numer jeden. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że będzie bis numer dwa. Scott Travis wyszedł jako pierwszy i stojąc za swoim zestawem oznajmił przez mikrofon, że w zeszłym roku publiczność w „Katowice, Poland” była najbardziej zajebista i układając europejską trasę na ten rok, chcieli ją zacząć właśnie w Polsce (a to „niespodzianka” !). Przekonał też fanów aby „na trzy” krzyknęli ile sił w gardłach by wywołać resztę zespołu. Tak więc odliczył do trzech parafrazując język polski: „oneski, twoski, threeski” i tak oto supergłośny krzyk wszystkich w Spodku przywołał na scenę resztę grupy. Zakończyli koncert wspaniałym „Living After Midnight”. Grali tak jak ostatnio prawie dwie i pół godziny, czyli lipy nie było. Świetny występ, no i kto wie, może po wydaniu nowego albumu będą jeszcze jakieś następne „ostatnie” koncerty w Polsce.

SETLISTA

Rapid Fire
Metal Gods
Heading Out To The Highway
Judas Rising
Starbreaker
Victim Of Changes
Never Satisfied
Diamonds & Rust (Joan Baez cover)
Prophecy
Night Crawler
Turbo Lover
Beyond The Realms Of Death
The Sentinel
Blood Red Skies
The Green Manalishi (With The Two Pronged Crown) (Fleetwood Mac cover)
Breaking The Law
Painkiller
BIS:
Electric Eye
Hell Bent For Leather
You’ve Got Another Thing Comin’
BIS 2:
Living After Midnight

Nie chcesz oglądać reklam? Ulepsz teraz

API Calls