Odtwarzanie przez Spotify Odtwarzanie przez YouTube
Przejdź do wideo YouTube

Ładowanie odtwarzacza...

Scrobblujesz ze Spotify?

Powiąż swoje konto Spotify ze swoim kontem Last.fm i scrobbluj wszystko czego słuchasz z aplikacji Spotify na każdym urządzeniu lub platformie.

Powiąż ze Spotify

Usuń

Nie chcesz oglądać reklam? Ulepsz teraz

Metal Hammer Festival 2011, 10 sierpnia, Spodek, Katowice

Swoje uczestnictwo na tym festiwalu rozpocząłem od mniej więcej połowy występu Soulburners. Ten polski zespół jest reprezentantem luzacko rock’n’rollowego grania i wychodzi mu ono zajebiście. Bardzo energetyczny występ. Kapela z wdziękiem serwuje metalowo-imprezowe dźwięki, w których można doszukać się odniesień do rockowych legend. Następnie przypomnieli o swoim istnieniu weterani z innego polskiego zespołu – Mech. Pokazali że swoją mieszanką hard rocka i heavy metalu ciągle dają radę. Teraz słówko o samym festiwalu. W ostatnim czasie Metal Hammer Festival ma niejako za zadanie wypełnić lukę po Metalmanii. Nie jest to miejsce na porównywanie obu festiwali, ale większość ludzi chyba przyzna, że skład tegorocznej imprezy był oszałamiający. Bilety też rozeszły się bardzo dobrze i na koncercie Judas Priest byliśmy świadkami tego, iż Spodek całkowicie się zapełnił. A to się zdarza bardzo rzadko. Jeśli skład zajebisty, to i publika fajna, a dzięki temu świetny klimat. Wróćmy jednak do muzyki. Kolejnym zespołem jaki wystąpił był Tank. To legendarna ekipa z nurtu New Wave Of British Heavy Metal. W latach 80. wypracowali unikalny styl, polegający na tym, że grali specyficzny podpunkowiony metal. Długoletni lider formacji, basista i wokalista Algy Ward wywodził się ze środowiska punkowego i takie granie przeniósł do założonego przez siebie Tank. Wniósł także niechlujny punkowy śpiew, co okazało się wyjebistą mieszanką. Obecnie jednak wokalistą zespołu jest klasycznie heavymetalowy wokalista Doogie White. Gość z dużą rozpiętością głosowej skali i wysokimi umiejętnościami. Nie było wiadomo jak sobie poradzi w tym zespole, jednak moim zdaniem wpasował się całkiem przyzwoicie. Największy przebój grupy czyli „This Means War”, zaśpiewany bardziej wzniośle też brzmi spoko. Większość zagranego materiału pochodziło jednak z najnowszego albumu Tank zatytułowanego War Machine.
Przerwy między poszczególnymi koncertami wypełniał jakiś zjebany konferansjer. Czasami zostawał jednak przegoniony przez publiczność skandującą „wypierdalaj, wypierdalaj”. Następnie zagrała nasza eksportowa marka czyli Vader. Jako intro z taśmy poleciał słynny temat „The Imperial March” z „Gwiezdnych Wojen”. Ten zespół trzyma poziom i tym razem też dali bardzo dobry koncert. Zagrali też covery „Black Sabbath” (wiadomo jakiego zespołu) i „Raining Blood” Slayera. Kolejnym smakowitym festiwalowym daniem byli thrashowcy z Exodus. Ten zespół nie bierze jeńców. Gitarzysta i lider Gary Holt wraz z obecnym wokalistą Robem Dukesem i resztą zgotowali wszystkim wspaniałą dźwiękową masakrę. Dukes posiada kawał głosu co dobrze wykorzystuje. To jego sceniczne fuckanie na prawo i lewo mogłoby wzbudzać politowanie, jednak w dukesowym wykonaniu jest zajebiste. W tym miejscu muszę napisać, bo nie wspomniałem wcześniej, że miałem bilet na płytę i tam właśnie byłem. To tak z kronikarskiego obowiązku, gdyż zawsze trzeba wspomnieć z perspektywy jakiego miejsca się wszystko widziało i słyszało. Po koncercie Exodus wybrałem się po spodkowe żarcie. Za małą wodę mineralną i tak zwanego hot doga (tak zwanego, gdyż była to goła bułka z kiełbasą) zapłaciłem 12 złotych. No cóż, to też tworzy festiwalowy klimat. Tak byłem zajęty posilaniem się tymi pysznościami, że przegapiłem część występu Morbid Angel. Powiem jednak szczerze, że byłem już trochę zmęczony, a i sam koncert tej grupy średnio mnie interesował. Exodus na pewno nie przebili. Morbid Angel zagrali rzeczowo i solidnie. Trochę mnie jednak męczyły te ich ciągłe świdrujące gitary. Czekałem już tylko na Judas Priest.
Zająłem dobre miejsce na płycie, tak gdzieś pośrodku sceny. Nie ma sensu żebym się jakoś bardzo rozpisywał na temat tej całej telenoweli związanej z trasą Epitaph Tour, ale warto w skrócie nakreślić problematykę. Wiadomo jak to jest z pożegnalnymi trasami w świecie rocka. Najpierw to miała być definitywnie emerytura, potem ogłosili, że to po prostu koniec koncertowania, a jeszcze później powiedzieli, że to tylko koniec wielkich tras i jest możliwość, że będą grać jakieś pojedyncze koncerty. Oczywiście jak gdyby nigdy nic powstaje też nowa płyta. Mi to akurat pasuje gdyż kocham ten zespół. Jeszcze jakby ktoś nie wiedział – z Judas Priest odszedł K.K. Downing, współzałożyciel i gitarzysta. Jego miejsce zajął młody Richie Faulkner, który grał w zespole Lauren Harris i jest wielce utalentowany. Oczekiwanie przy dźwiękach piosenek AC/DC dłużyło się w nieskończoność. Jednak w końcu poleciało z taśmy sabbathowe „War Pigs”, a później „Battle Hymn”. Prawdziwy początek miał jednak miejsce, gdy już jak najbardziej na żywo zabrzmiał „Rapid Fire”. Na płycie zapanował taki szał, że moja pozycja obserwacyjna wraz z falą tłumu zmieniała się kilkukrotnie. W końcu znalazłem stałą lokację. Ten dzień w ogóle powinien zostać ogłoszony jakimś świętem. Zespół dostał tak wspaniałe przyjęcie, na jakie zasługują tylko prawdziwi Bogowie Metalu.
Na pewno zaimponowała im też znajomość tekstów utworów wśród widowni. Większość judasowych hitów była chóralnie odśpiewana przez cały Spodek. W tym również kolejne w zespołowej setliście „Metal Gods” i „Heading Out To The Highway”. Potem halfordowa przebieranka i oto słuchamy „Judas Rising”. To miało być wyjątkowe widowisko i takie było. Również dzięki fenomenalnej oprawie. Lasery, światła, dymy, płomienie, no i ekran do wyświetlania okładek płyt lub różnych wizualizacji. Tak jak w następnym „Starbreaker”. Później zagrali jeden ze swoich wspanialszych utworów czyli „Victim Of Changes”. W wersji koncertowej ma rozbudowaną część środkową. Ciekawy byłem jak Halford poradzi sobie z końcówką, ale było genialnie. W ogóle wszystkie obawy o formę Roba okazały się bezpodstawne. To co ten człowiek wyczyniał to czapki z głów. A przecież ma już konkretny wiek. Screamy jak za dawnych lat, wspaniałe wysokie rejestry. Glenn Tipton i Richie Faulkner świetnie wymieniali się solówkami gitarowymi. Ian Hill i jego bas też bez zarzutu. Natomiast Scottowi Travisowi popisowe podrzucanie i łapanie pałeczki co jakiś czas również nie przeszkodziło w wybornej grze na perkusji. Potem usłyszeliśmy „Never Satisfied”, „Diamonds & Rust” (cover Joan Baez), „Prophecy” (poprzedzone przez „Dawn Of Creation” z taśmy), „Night Crawler” i rewelacyjny „Turbo Lover”. Następnie wykonali utwór, w którym według niektórych Glenn zagrał swoje pierwsze wielkie gitarowe solo. Oczywiście chodzi o „Beyond The Realms Of Death”. Później przyszedł czas na „The Sentinel”, a potem jeszcze na „Blood Red Skies” i „The Green Manalishi (With The Two Pronged Crown)”. Ten drugi utwór to cover Fleetwood Mac. Podstawową część setu zakończyły dwa legendarne utwory. „Breaking The Law” odśpiewane zostało w całości przez publiczność. Halford nie zmarnował tej chwili odpoczynku i zregenerował siły, aby następnie świetnie zaśpiewać bardzo trudny przecież „Painkiller”. Nie pozostawił wątpliwości, że jest jednym z najlepszych wokalistów wszechczasów. Wspaniałe tiptonowe solo też zabrzmiało pięknie. Kawałek oczywiście poprzedzało kanonadowe solo na perkusji w wykonaniu Travisa. Po krótkiej przerwie rozpoczął się bis. Na ekranie pojawiło się wielkie spoglądające w różne strony oko, a z taśmy leciał „The Hellion”. Oznaczało to tylko jedno – „Electric Eye”, podczas którego Rob Halford wlazł na podest perkusyjny Scotta Travisa. Niedługo potem wjechał na scenę na motorze w ramach „Hell Bent For Leather”. Śpiewne zabawy Roba z publicznością tradycyjnie zwiastowały „You’ve Got Another Thing Comin’”.
Większość ludzi, w tym również i ja, myślało że ten utwór to już ostatni akcent tego koncertu. Po pożegnaniu zespół zszedł ze sceny, jednak nie Scott Travis. Zazwyczaj małomówny, tym razem chwycił za mikrofon i oznajmił, że polscy fani byli tego wieczora tak zajebiści iż muszą zagrać jeszcze jeden utwór. Drugim bisem było „Living After Midnight” przy którym cały Spodek dosłownie oszalał. Zarówno płyta jak i trybuny. Koncert Judas Priest trwał prawie dwie i pół godziny. Niesamowita uczta dla prawdziwego fana rocka. Cały festiwal był świetny. A występ Judas Priest z całą pewnością mogę zaliczyć do koncertów życia.

PROGRAM FESTIWALU:

13:45 – Animations
14:30 – Soulburners
15:15 – Mech
16:00 – Tank
17:05 – Vader
18:25 – Exodus
19:40 – Morbid Angel
21:20 – Judas Priest

Nie chcesz oglądać reklam? Ulepsz teraz

API Calls